Kronika 2010

KRONIKA SPŁYWU – WEL, DRWĘCA 2010 r.

Prolog
Miały być „zaliczone” rzeki z okolic Piły…. ale okazało się, że w wyniku głosowania musiałem zmienić plany (jeszcze do tych rzek powrócę. O tym gdzie będziemy spływać nikogo już nie poinformowałem aż do chwili objazdu. Postanowiłem spływ zorganizować na rzece górskiej – mogła to być Łeba (czeka w kolejce) ale wypadło na Wel.
W maju zorganizowałem objazd. Był skromny, bo w małej obsadzie – ja, Szymi, Ela, Gilberto i Krystian. Jako bazę wybraliśmy gospodarstwo agroturystyczne u Piotra Hillara w Tuczkach. W sobotę 22.05.2010 r. udało nam się objechać wszystkie potencjalne biwaki. Na nocleg stawiliśmy się przed wieczorem ale dla mnie objazd się przedłużył. Gospodarz wziął mnie do swojego samochodu i pojechaliśmy zwiedzać okolicę. Zawiózł mnie m.in. na łowisko specjalne oraz pokazał swoje okoliczne włości. Do powrotu „zmusił” nas telefon Eli: „gdzie jesteś? – nie mamy cukru, czy możesz załatwić go u gospodarza?”. Późnym wieczorem – tradycyjny brydż – pierwszy w tym roku. Ale przed nim – już po ciemku zarzuciłem wędkę przed zaporą – niestety, bez powodzenia. Później, w czasie spływu, okazało się, że wędkować trzeba za zaporą….
W niedzielę, po śniadaniu, postanowiliśmy przed powrotem do domu zrobić wypad do Grunwaldu. Ale najpierw udajemy się do Dąbrówna do kościoła na mszę. W centrum miasteczka zauważamy otwarty kościół. Zatrzymujemy się przy nim. W tym momencie otrzymuję telefon od Piotra Hillara, że zapomnieliśmy zabrać nasze skrzynki żywnościowe. Informuję Roberta że wracamy a on niech idzie do kościoła i tam na nas czeka. Trasę do Tuczek i z powrotem zrobiliśmy w 15 minut. Msza się zaczęła, Roberta nie widać, więc wchodzimy do środka. Jak na niedzielę ludzi bardzo mało bo kilka osób, Robert i Krystian w środku. Po chwili zorientowałem się że to nie jest kościół katolicki tylko ewangelicko – metodystyczny. Po mszy pastor oprowadził nas po kościele zapoznając z jego historią. Agitował nas też do swojego kościoła….
Po mszy pojechaliśmy na Grunwald. Nie muszę go opisywać gdyż każdy z nas był tam w czasie spływu. I to był koniec objazdu, po zwiedzaniu pojechaliśmy do domu.
Dzień pierwszy – piątek, 23.07.2010 r.
Był to dzień, w którym się spotkaliśmy w Tuczkach przed rozpoczęciem spływu. Późnym popołudniem jako pierwsi przyjechaliśmy: ja, Toudzia, Hubert. Potem sukcesywnie dojeżdżały następne ekipy: Mikołów, Szczecinek, Koszalin (x2). Powitania, rozmowy, rozbijanie namiotów – to były przewodnie tematy tego wieczoru. Późną nocą poszliśmy spać.
Dzień drugi – sobota, 24.07.2010 r.
Około 2.00 budzi mnie telefon (dlaczego mnie a nie kogoś innego??  ). Dzwoni do mnie Artur, który z Janą, Piotrkiem i Szymonem dojechali do Tuczek. Od godziny krążą po wiosce i nie mogą trafić na nasz biwak. Wytłumaczyłem jak dojechać i jednocześnie wyszedłem z latarką w stronę drogi aby wskazać kierunek jazdy. W końcu wypatrzyłem ich na wysokiej skarpie. Znakami świetlnymi pokazałem kierunek jazdy. Po chwili byliśmy w komplecie na biwaku, po przywitaniu poszliśmy spać.
Pobudka około 8.30, niezawodnym budzikiem był Greg, który systematycznie ćwicząc na sygnałówce (i czasami na naszych nerwach) zrobił nam pobudkę. Kajaki zamówione są na 9.30 a więc jest chwila czasu na śniadanie i rozmowy. Z lekkim opóźnieniem przyjeżdżają kajaki, ładujemy się do samochodów i jedziemy na miejsce startu do Dąbrówna. Jest bardzo ciepło ale niebo zasnuwają chmury. I rzeczywiście, było kilka ulew połączonych z burzą. Startujemy z jeziora Dąbrowa Mała i dalej spływamy Welą. Rzeka wąska, gdzieniegdzie bystrza, kilka jezior po drodze oraz przenosek. Wszyscy z ochotą wiosłują, zwykle tak jest w pierwszych dniach spływu. Popołudniu – około 16.00. wszyscy docierają do Tuczek.
W obozie pozostaję ja, Asia, Inga i Monika. Asia i ja – po odwiezieniu spływowiczów na miejsce startu – poszliśmy na zakupy oraz zwiedzanie Dąbrówna. Pobyt nasz się nieco przedłużył, bo „złapała” nas ulewa, którą przeczekaliśmy pod daszkiem koło sklepu. A w obozie przygotowaliśmy smaczny obiad. Pomagała nam dzielnie Monika. Aby nas rozweselić, w strugach padającego deszczu zrobiła striptiz i za nic nie chciała się ubrać.
Popołudniu rozpoczęliśmy turniej chińczyka – zorganizowała go Natala. Trwał przez okres całego spływu. Inne osoby grały w badminton, niektórzy poszli na ryby – za zaporą ukleje brały jak szalone. Wieczorem tradycyjny brydż, ognisko i pieczone kiełbaski, śpiewy.
W pobliżu obozu przebiega linia kolejowa Warszawa – Gdańsk. Pociągi jeżdżą dosyć często. I ilekroć było słychać odgłos pociągu wołaliśmy: Ajti jedzie (bo miał przyjechać pociągiem). Następnego dnia na odgłos pociągu Monika woła: Ajti jedzie !!!!
Późnym wieczorem idziemy spać.
Dzień trzeci – niedziela, 25.07.2010 r.
Dzisiaj przewidziany jest dzień na zwiedzanie miejsc historycznych, będących w okolicy. Po śniadaniu – .msza w pobliskim Koszelowie (już nie w ewangelickim) a potem wypad na Grunwald oraz do zamku w Nidzicy. W obozie pozostałem sam. Czas poświęciłem na palenie ogniska (było chłodno) i czytanie. W ciągu dnia odwiedził mnie Piotr Hillar w raz z bratem, którego tartak był tuż obok. Na moje zapytanie o drzewo na ognisko powiedział – możecie rozbierać ogrodzenie biwaku. Jego słowa wcieliliśmy w czyn, jak zmienialiśmy biwak tutaj prawie nic nie zostało z drewnianego ogrodzenia. Około 16.00 przyjechał Artur. Musiał wracać do Poznania na praktyki. Odprowadziłem go na pobliską stację PKP i „wsadziłem” do pociągu. Powrócił do nas dopiero w piątek wieczorem. Pozostałe towarzystwo wróciło około 18.00. Po kolacji każdy zajął się swoimi zajęciami – a więc część grała w chińczyka, wędkarze poszli łapać ryby a niektórzy grali w kometkę. Wieczorem rozpadał się deszcz. Niestety, w tym roku to zjawisko było bardzo częste.
Po tradycyjnym ognisku i śpiewie jeszcze mały rober a potem spanie.
Dzień czwarty – poniedziałek, 26.07.2010 r.
„Czarny” dzień – prawie cały czas padało. W tym dniu nigdzie się nie ruszyliśmy. Każdy zajmował się swoimi lub grupowymi zajęciami. Inga pojechała na zakupy do Rybna. Okazało się że dziewczyny też się z nią zabrały – bo wyczaiły że jest tam plaża. Zakupy trwały krócej niż kąpiel. Chyba to było spowodowane zainteresowaniem tubylców naszymi Paniami – kąpały się „odpowiednio długo”…..
Popołudniu wyjąłem ze schowka latający lampion. Po kilku próbach udało nam się go w końcu wypuścić. Uwiecznił to na filmie Toudzia – dla przypomnienia – chętnych odsyłam na naszą stronę: www.kajakipila.pl – „niebieskie latawce”.
Dzień piąty – wtorek, 27.07.2010 r.
Rano znowu zbudził nas szum deszczu. Nikomu się nie spieszyło z wyjściem z namiotu. Pod daszkiem był szwedzki bufet, śniadanie było cały czas – bez względu kto o której wstał. Około 14.00 trochę się przejaśniło.Za moją namową postanowiliśmy przepłynąć odcinek do Kotów. Najpierw szybki obiad a potem załogi zdekompletowane ruszają w trasę. Niestety – brzydka pogoda dała w kość i niektórym nie uśmiechało się płynąć w czasie deszczu. Odcinek którym płynęliśmy był w miarę mało uciążliwy – 1 przenoska, 2 jeziora. Szymon z Hubertem zgubili na jednym z nich plastikową klapę od grodzi w kajaku. Niestety – trochę na trasie też popadało. Późnym popołudniem dotarliśmy do Kotów. W wiosce załatwiliśmy przechowanie kajaków u miejscowego gospodarza. Do obozu w Tuczkach zabrała nas Asia.
Wieczorem ognisko, śpiewy i rozmowy. Z ogrodzenia mało co zostało…. ale mieliśmy pozwolenie od gospodarza aby zużyć je jako opał 
Dzień szósty – środa, 28.07.2010 r.
Tradycyjnie –znowu pada…Jednak wykorzystaliśmy moment chwilowego przejaśnienia i postanowiliśmy zmienić nasz biwak. Pakowanie zajęło nam trochę czasu ale poszło sprawnie. Po pożegnaniu się z gospodarzem wyruszyliśmy do Nowego Miasta Lubawskiego. Biwak na który przybyliśmy, w porównaniu do poprzedniego – był luksusowy. Znajdował się nad rzeką Drwęcą na terenie MOSiR. Może WC nie było nadzwyczajne ale za to w pobliskim budynku był z prawdziwego zdarzenia prysznic – oczywiście z ciepłą wodą. Do miasta było niedaleko a więc wszystkie atrakcje typu hot-dogi, piwo, sklepy były w zasięgu ręki. Po przybyciu na miejsce chętni na dzisiejsze spływanie zostali zawiezieni do Kotów. Ja z kilkoma osobami zostaliśmy na miejscu organizując biwak a potem posiłek. Niestety, jak się potem okazało – odcinek z Kotów do Lidzbarka Welskiego zajął więcej czasu aniżeli się spodziewaliśmy. Obiad musiałem zapakować do „termosów” – tzn. garnek owijany był kocem a całość była jeszcze owinięta śpiworem.
Z opowiadań uczestników tego odcinka dowiedziałem się, że Wel na tym odcinku była dość wartka, wąska a brzegi często obrośnięte zaroślami. Inga płynęła z Natalą i niestety – na tym odcinku często lądowały bądź to w krzakach na jednym brzegu lub też na drugim. Wczesnym wieczorem udało im się dopłynąć do Lidzbarka Welskiego skąd zabraliśmy wszystkich na biwak. Po drodze jeszcze krótkie zakupy w pobliskim sklepie – m.in. kiełbaski na wieczorne ognisko.
Był to nasz pierwszy wieczór w nowym miejscu – większość młodzieży wyszła do miasta. Pozostali poszli „organizować” drzewo na ognisko – niestety, byliśmy w takim miejscu gdzie większość suszek została wyzbierana. Ale coś tam udało się znaleźć i przed pójściem spać przy ognisku były śpiewy i kiełbaski.
Tego dnia opuścił nas Tomek – niestety musiał – miał załatwioną pracę w Niemczech.
Dzień siódmy – czwartek, 29.07.2010 r.
Prawie całą noc padało. Okazało się kto ma jakie namioty. Jana z Piotrkiem była zalana. Podobnie Inga z Michałem i dziećmi – dobrze że spali na materacach dmuchanych – to nie zostali zatopieni, pływali na nich w namiocie…. . U innych było lepiej ale morale tak spadło nisko, że rano kiedy trochę przestało padać na płynięcie ledwo skompletowaliśmy obsadę. W tym dniu (po długich negocjacjach) zdecydowali się popłynąć: Michał – singiel, ja – AS – singiel, Aneta – singiel, Asia – singiel, Robert – singiel, Jana z Piotrkiem, Mateusz z Grzesiem, Szymon z Hubertem (część odcinka Hubert przepłynął jako singiel, ja wtedy byłem z Szymonem). Negocjacje skończyły się dość późno, start po przewiezieniu nas do Lidzbarka Welskiego był około godz. 12.00. Ci co zostali w obozie zajęli się przygotowaniem obiadokolacji oraz zajęciami własnymi.
Według mojej opinii – był to najfajniejszy odcinek jaki przepłynęliśmy. W przewodnikach opisany jest jako „Piekło”, w porównaniu z „Piekiełkiem” na Brdzie – nazwa jest słuszna.
Wystartowaliśmy w Lidzbarku Welskim przy pochmurnym niebie. Po chwili zaczęło lekko padać. Przepłynęliśmy przez całe miasteczko, w centrum przenoska przy elektrowni. Kajaki przenosiliśmy przez główną drogę na której był duży ruch. Po chwili dopłynęliśmy do jeziora Lidzbarskiego. I wtedy przyroda dała o sobie znać: zaczęło mocno wiać i mocno padać. Dobrze, że jeziorem mieliśmy do przepłynięcia krótki odcinek. Po około pół godzinie wpłynęliśmy na rzekę gdzie nie było już dużej fali. A po następnym kwadransie rozchmurzyło się i słoneczko zaczęło nas dogrzewać. Tak piękna i rzadka na tym spływie pogoda utrzymała się do końca dnia.
Wymieniłem się miejscami w kajaku z Hubertem, przeszedłem do Szymona a Hubert spróbował własnych sił. Szło mu bardzo dobrze, tak dopłynęliśmy do miejscowości Kurojady gdzie była przenoska. Dalej spływaliśmy w miarę spokojną rzeką aż do miejscowości Chełsty. I tutaj zaczęło się. Nie pozwoliłem Hubertowi płynąć dalej samemu. Progi przy starym młynie pokonał z Piotrkiem. Pozostali też przepłynęli i zaraz za nim zatrzymaliśmy się. Grzegorz dzielnie stał w nurcie i na filmie uwieczniał naszą przeprawę.
I dalej była „jazda” – wartki nurt, mało czasu na reakcję przy zakrętach i przeszkodach. Po około 2 km takiej „jazdy” rzeka się uspokoiła. Co niektórzy sądzili, że to koniec – ale to się okazało nieprawdą. Akurat trafiło na ciocię Asię – chciała być pierwsza… a zaczęło się „Piekło” – nie wyrobiła się na zakręcie, było też drzewo…. i zaliczona wywrotka. Dobrze że za chwilę dopłynął tam GS, pomógł Asi z kajakiem oraz uratował następnych przed tą sytuacją kierując nadpływające kajaki w stronę brzegu. Jak to wyglądało – widać to na załączonych zdjęciach. Praktycznie na tym odcinku nie udało się nikomu przepłynąć trzeba było kajaki przeholować. Wartki nurt utrzymywał się jeszcze przez kilka kilometrów ale już nie było takich niespodzianek. Po minięciu miejscowości Trzcin nurt się uspokoił. W planie było dopłynięcie do miejscowości Lorki. Plan został zrealizowany ale ponieważ późno wypłynęliśmy to do mety dopłynęliśmy około 20.00 – gdzie na nas czekała Basia z Ingą. Wszyscy byli wymęczeni ale plusem była popołudniu piękna pogoda. Kajaki „wrzuciliśmy w krzaki” koło tartaku w Lorkach i pojechaliśmy na biwak do Nowego Miasta Lubawskiego. Wieczorem – skromne ognisko, młodzież – wypad do miasta, krótki brydż i „lulu”.
Dzień ósmy – piątek, 30.07.2010 r.
Rano po toalecie w pobliskim budynku MOSiR oraz śniadaniu decyzja jest o dalszym płynięciu – w końcu poprawiła się pogoda. W międzyczasie Asia zdążyła rano przywieźć z Iławy Artura, który przyjechał do nas z praktyk w Poznaniu. Przybył jeden uczestnik ale ubyło nam ich za to trzech. Po śniadaniu do domu wyjechali Jana, Hubert i Piotrek. Jana i Piotrek w poniedziałek musieli być już w Brnie a przed wyjazdem chcieli odwiedzić dziadków w Wałczu i Kaliszu Pomorskim.
W rezultacie wypadło mi znowu płynąć jako singiel. Popłynęli również: Robert z Krystianem, Grześ z Mateuszem, Tadzik – singiel, Szymon – singiel, Asia – singiel, Inga z Arturem, Basia z Aliną – pozostali zastrajkowali. Dzisiejszy odcinek był w miarę łatwy. Popłynęliśmy odnogą Bałwanka która miała lepszy poziom wody aniżeli starorzecze. Po minięciu jeziora Fabrycznego dalszy odcinek Weli był spokojny i praktycznie bez przeszkód. Ponieważ dopisywała pogoda spływaliśmy wolno. Około godz. 15.00 dopłynęliśmy do Bratiana – mała miejscowość przy ujściu Weli do Drwęcy. Najpierw przenoska przy elektrowni a po kilkuset metrach wpłynęliśmy na „autostradę”. Rzeka Drwęca na tym odcinku jest dość szeroka, co prawda meandruje ale brak przeszkód w postaci zwałek pozwala na łatwą nawigację. Po 2 godzinach dopływamy do naszego biwaku w Nowym Mieście Lubawskim. Po posiłku Grześ wypuszcza samego Mateusza na Drwęcę aby sprawdzić jego umiejętności. Egzamin wypadł bardzo dobrze.
Wyjątkowo w tym dniu nie było ogniska – przyjechała grupa kajakarzy, którzy zajęli nasze miejsce i wykorzystali resztki opału przez nas zebranego. Ale Grześ dał im prztyczka w nos – pod namiotem gdzie mieliśmy kuchnię zrobiliśmy śpiewy – przyszli do nas abyśmy dosiedli do „ich” ogniska, GS powiedział – nie!!!!!!!!
„Roberka” też rozpracowaliśmy, Robert trzyma u siebie pełną dokumentację – zbieraną od pierwszego spływu – może by zrobił jakieś statystyki??.
Były próby wędkowania, niestety – zero rezultatów. Może to wina deszczów, które ostatnio mocno padały – widoczne to było po wysokim stanie Drwęcy oraz kolorem wody (mętna)
Dzień dziewiąty – sobota, 31.07.2010 r.
Był to nasz ostatni dzień spływu. Niestety nie zrealizowaliśmy planu dopłynięcia do Brodnicy lub alternatywnie do Bachotka. Zaplanowaliśmy „średni” odcinek do mostu Nielbark – Kaługa o długości około 11 km. Po śniadaniu wystartowali: AS z Asią, Generał z Natalą, Toudzia – singiel, Robert – singiel, Ajti – singiel, Szymon – singiel, Grześ z Basią, Justyna – singiel.
Jak na ironię losu – pogoda była wspaniała. Jak wcześniej pisałem – przeszkód nie było więc spływaliśmy z prądem. Po około dwóch godzinach dopłynęliśmy do Kurzętnika. Z lewej strony było widać krzyże. Dopiero popołudniu jak wracaliśmy autami do domu dowiedziałem się, że spod Kurzętnika 11 lipca 1410 zawróciły wojska Jagiełły, by uniknąć bitwy podczas przeprawy przez Drwęcę podczas marszu na Malbork. A widoczne krzyże to jest droga krzyżowa o czym za na zakończenie napiszę kilka słów.
Drwęca nadal meandrowała i bez większych przygód dotarliśmy do mostu przy drodze Nielbark – Kaługa. Tam czekali już na nas Toudzia z Ajtim – chłopaki pełni werwy pewno dzisiaj wyrwali do przodu i by dopłynęli do Torunia….. musieli czekać na „wapniaków”…Po pewnym czasie zostały też zdane kajaki i około 14.00 wylądowaliśmy na naszym obozowisku w Nowym Mieście Lubawskim. Po zjedzeniu pysznego obiadu przygotowanego przez Ingę zwinęliśmy obóz i przygotowaliśmy się do wyjazdu. Ale przed wyjazdem na zakończenie były dwie atrakcje. Pierwsza – wszyscy chętni poszli nad rzekę wykąpać się (trochę to potrwało)… a druga… – ogłoszenie Natalii wyników w konkursie chińczyka! – wygrał Krystian a ja niby drugie miejsce…. – a grałem tylko 1 raz a Krystian z 3 razy…. – gdzie tu sprawiedliwość??? Następne miejsca to: już nie do ustalenia – oczywiście nagrody były, które wręczyła Natalia.
Po pożegnaniu się wyruszyliśmy w drogę powrotną do domów. Ja z Toudzią i Szymonem obraliśmy kierunek na Toruń. Zaraz po wyjechaniu z Nowego Miasta Lubawskiego dotarliśmy do Kurzętnika, gdzie zatrzymaliśmy się i poszliśmy zwiedzać zabytki. Są to ruiny zamku usytuowane na wysokim wzgórzu. Wchodząc na wzgórze zauważyliśmy Michała z rodziną jak mijał nasz parking. Ponieważ Monika spała nie zatrzymywał się i pojechał dalej. Zamek zapisał się w historii tych ziem jak również i całej Polski. Był wizytowany przez wielkiego mistrza krzyżackiego Ulricha von Jungingen przed bitwą pod Grunwaldem. Właśnie w tym miejscu postanowił wydać bitwę Jagielle. Ale Jagiełło nie w ciemię bity w dniu 10 lipca 1410r. będąc pod Kurzętnikiem ocenił sytuację jako niekorzystną dla przeprawy. Zrobił odskok w kierunku Lidzbarka Welskiego i Działdowa. A dalej to chyba każdy wie co było.
Z drugiej strony wzgórza została wybudowana droga krzyżowa. Zaczyna się u podnóża, w pobliżu Drwęcy i kończy się na wzgórzu koło ruin zamku – amfiteatrem. Jak się wczytaliśmy w historię tej drogi krzyżowej to okazało się, że została wykonana dosłownie przed naszym spływem – na 600 – tną rocznicę bitwy pod Grunwaldem. Jak pisałem wcześniej – wszystko widoczne jest z rzeki.
Na zakończenie – mała przygoda. Za Toruniem zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze na rybkę. Smakowało, ale po przyjeździe do Piły Szymon stwierdził, że nie ma swoich wszystkich dokumentów które miał w portfelu (dobrze że nas nie zatrzymała policja po drodze – dużą część Szymon przejechał jako kierowca). Przygoda zakończyła się szczęśliwie, portfel został w barze a ponieważ nie rozrabialiśmy właściciel wszystko zwrócił Szymonowi.
Epilog – statystyki
KILKA STATYSTYK
Uczestnicy spływu:
1. Joanna Kubat
2. Artur Kubat
3. Tomek Kubat – 2 dni
4. Alina Kubat
5. Robert Kulik
6. Krystian Zagórski
7. Michał Skurczak
8. Inga Skurczak
9. Natalia Skurczak
10. Monika Skurczak
11. Grzegorz Skurczak
12. Barbara Skurczak
13. Aneta Skurczak
14. Justyna Skurczak
15. Mateusz Kalisz
16. Andrzej Skurczak
17. Tadeusz Skurczak
18. Szymon Jasiński
19. Hubert Piątkowski
20. Piotr Skurczak
21. Jana Bujokova
Osoby które odwiedziły nas na spływie: nikt.
Kierownik spływu: Andrzej Skurczak
Liczba kajaków: 8 szt.
Kronikę miał napisać: ktoś inny
Kronikę napisał: Andrzej Skurczak
Korekta: Andrzej Skurczak
Konsultacje i wsparcie duchowe: Aneta Skurczak
Tekst: Piła – zima, wiosna 2010/2011 roku.

Leave Your Comment