Kronika 2009

Mimo nienajlepszej aury wszyscy byli zadowoleni ze wspólnego spływania

Rodzinny spływ kajakowy zbliżał się wielkimi krokami. Wszyscy z utęsknieniem odliczali miesiące, dni, a w końcu nawet godziny, które pozostały do rozpoczęcia spływu. Już od dawna planowaliśmy i rezerwowaliśmy urlopy w pracy. Ci co bardziej szczęśliwi nie musieli o tym myśleć, gdyż w lipcu mieli wakacje. Tydzień poprzedzający wyjazd obfitował we wzmożone przygotowania całego zaplecza technicznego. Już od pewnego czasu gromadziliśmy spore zapasy jedzenia. Należało spakować również garnki, patelnie, butle z gazem, sztućce, wodę pitną, miski. Nieodzownie każdy spływowicz pakował dużą ilość zapasowych ubrań. Doświadczeni wieloma latami wspólnych spływów, wiedzieliśmy, że po całym dniu płynięcia w deszczu, człowiek o niczym innym tak bardzo nie marzy jak o suchych gaciach i ciepłej koszuli oraz kubku gorącej zupy. Dlatego pakując nasze bagaże, zaopatrzyliśmy się w pokaźną liczbę ciuchów. Przecież nie będziemy chodzić w mokrych ubraniach, przecież jesteśmy w Europie. Nowym elementem na tym spływie miał być duży zapas prawdziwego, domowego i świeżego jedzenia. Przejedzeni w poprzednich latach gotowym jedzeniem ze słoików (klopsy, pulpety, gołąbki w sosie pomidorowym) zdecydowaliśmy się na zmianę dotychczasowej diety. Dania „gotowe” zastąpione zostały peklowanymi kotletami domowej roboty. Mniam… 🙂 żyć nie umierać. Oby tylko obozowi kucharze nie przypalili naszych pysznych obiadów. Pakowaliśmy również sprzęt niezbędny do przetrwania w trudnych warunkach. Namioty, śpiwory, koce – to rzecz oczywista. Oprócz tego zabieramy ze sobą przedmioty drobniejsze – latarki, papier toaletowy, sznurek do suszenia ubrań, spreje na komary, olejki do opalania, leki…. Każdy kajakarz zabiera ze sobą mały plecak lub torbę z rzeczami jakie będą potrzebne na kajaku podczas pokonywania trasy. W skład ekwipunku wchodzi wiele bardzo dziwnych przedmiotów: kąpielówki (w plecaku lub na sobie), czapka z daszkiem, woda do picia, zapasowa koszula, płaszcz przeciwdeszczowy, worek na śmieci, rękawiczki do wiosłowania, okulary przeciwsłoneczne, kanapki, cukierki, browarki, krem do opalania, zapasowe buty, garnitur, laptop, stół, krzesła, książkę do czytania… No może to lekka przesada, ale tych wszystkich szpargałów jest bardzo wiele. Zdziwienie może wywołać fakt, że na kajak zabierane są worki na śmieci. Po co? Czy służą one to zbierania odpadków i niepotrzebnych rzeczy? Otóż nie, nic bardziej mylnego. W trakcie wieloletnich zmagań ze złą pogodą na poprzednich spływach kajakowych opatentowaliśmy nowe rozwiązanie. Worek na śmieci w warunkach polowych okazuje się bardzo przydatny do chronienia swoich rzeczy i ubrań przed deszczem i zamoczeniem. Wystarczy plecak lub torbę umieścić w odpowiednio dużym worku na śmieci i zawiązać górę. Dzięki temu nawet przy silnym deszczu nasze rzeczy nigdy nie zamokną. Dobre przygotowania to jednak nie wszystko. Ciągle aktualne pozostają pytania: czy dopisze nam pogoda w tym roku? (patrz: Statystyki). Czy kierownik spływu wraz ze starszyzną podoła sprawom organizacyjnym? Czy uczestnicy spływu będą w stanie przepłynąć zaplanowaną trasę i wykazać się zdolnościami przetrwania i bytowania w trudnych warunkach? Czy posiadamy wystarczająco sprytu aby dogadać się z tubylcami w nieznanej nam krainie? Przecież jedziemy na spływ kajakowy! To nie piknik, to wojna, walka o pokonanie każdego metra rwącego i niezbadanego nurtu rzeki, zmagania z przeszkodami na trasie, testowanie własnej odporności na zmęczenie i wytrwałości do nielitościwej pogody.Odpowiedzi na te pytania przyniosą kolejne strony niniejszej kroniki. Kronikę 11 rodzinnego spływu kajakowego po rzekach Gwda – Biała – Czernica – Gwda w roku 2009 uważam za rozpoczętą.
Dzień 1 (sobota) 18.07.2009 r. Gwda (Drężno – Spore) – 13,5 km, biwak: Spore

Sobota, dzień 18 lipca 2009 roku, godzina 8.30 rano. Zaczyna padać deszcz. Kajakarze jadący do miejscowości Drężno mają mieszane nastroje. Czy się wypogodzi czy nie, oto jest pytanie? Jeżeli się nie wypogodzi i będzie lało przez kilka dni, to nici z całego wyjazdu. Żadną przyjemnością jest płynięcie w deszczu. Z niepokojem oczekujemy więc na poprawę pogodę. Godzina 9.30, leśny parking nad jeziorem Dreżno w miejscowości o tej samej nazwie. Jak na zawołanie deszcz przestaje padać. Nadjeżdżają samochody i parkują na leśnej polanie pod drze wami. Wysiadają ekipy z Mikołowa, Koszalina, Szczecinka oraz Piły. Na wszystkich twarzach widać uśmiechy od ucha do ucha. Każdy wita się, ściska, wymienia pozdrowienia z członkami rodziny, których dawno nie widział. Rozpoczynają się rozmowy na przeróżne tematy. Nowym uczestnikiem w tym roku jest Monika, która na poprzednim spływie była z nami, ale tylko w brzuchu cioci Ingi. Pierwszy raz przyjechał również Kamil, będący kajakowym partnerem wujka Roberta. Tegorocznym kierownikiem spływu jest przed chwilą wspomniany Robert Kulik. Wykazał się on już umiejętnościami organizatorskimi na spływie po Słupi w 2004 roku, także nie jest to bynajmniej jego debiut. Wujek Grzegorz daje sygnał na sygnałówce myśliwskiej do rozpoczęcia spływu. Kierownik rozdaje każdemu mały upominek – niebieską koszulkę z napisem rodzinny spływ kajakowy oraz okolicznościowy znaczek. Następuje seria zdjęć pamiątkowych uwieczniających całą tegoroczną ekipę spływowiczów. Po krótkich ustaleniach kierowcy udają się samochodami do wsi Spore, gdzie będziemy dzisiaj biwakować. Na biwaku zostają dziś ciocia Inga, Natala, Monika, oraz ciocia Marzena. Pozostałe osoby wsiadają do kajaków i wypływają. W tym roku mamy do dyspozycji 6 kajaków, które sprawiają wrażenie lekkich, solidnych i dobrze sterownych. Dzielimy się na ekipy, dobieramy sobie kapoki i wiosła i ostatecznie składy wyglądają następująco: Artur i As, Justyna i Aneta, Tomek i mama, Grzegorz i Basia, Synek i Michał, Robert i Kamil.
Kiedy wszyscy są już na wodzie, Robert daje gwizdkiem sygnał do rozpoczęcia. Wypływamy. Kajaki wydają się niewygodne, bo już dawno w nich nie siedzieliśmy. Układamy więc sobie rzeczy w kajaku, tak żeby było wygodnie. Niektórzy w celu zwiększenia własnego komfortu podkładają sobie kapoki pod tyłek. Nasze zadowolenie z płynięcia zwiększa się jeszcze bardziej, gdy Michał częstuje nas sosnówką własnego wyrobu (uułłłee.. – dopisek as).
Pogoda nam dopisuje. Jest ciepło a co najważniejsze – bez deszczu. Podróż po jeziorze umilają nam duże fale, dzięki którym czujemy się tak jakbyśmy płynęli po morzu. Pełni sił pokonujemy pierwsze jezioro. Wpływamy na krótką rzekę, która łączy dwa jeziora i jesteśmy już nad jeziorem o nazwie Wierzchowo. Jest ono nieco większe niż poprzednie, co nie przeszkadza w równie sprawnym jego pokonaniu. U ujścia jeziora wpływamy na rzekę Gwdę, która doprowadzi nas do następnego jeziora a dalej do naszego dzisiejszego biwaku. Płyniemy leniwie wijącą się rzeką wśród łąk i pól. Przepływamy przez wieś Strare Wierzchowo a później przez Malechowo. W końcu dopływamy do mostku we wsi Spore. To już miejsce dzisiejszego biwaku. Napotykamy jednak wysoki spadek wody, który blokuje nam drogę. Jest to prawdopodobnie pozostałość po dawnym młynie. Przed naszymi oczami maluje się obraz spiętrzonej wody wzburzonej na dwóch progach wodnych. Słychać również szum szybko spadającej wody (jak z wodospadu). Zastanawiamy się co zrobić. Załogi, które dopływają jako pierwsze dobijają z prawej strony do brzegu i oglądają przeszkodę od strony lądu. Ktoś mówi, że przeszkodę da się pokonać, chociaż z wielkim trudem. Co bardziej odważni pokonują więc próg wodny. Pozostali w obawie o własne życie i zdrowie przeciągają kajaki brzegiem. I w taki właśnie sposób docieramy do naszego pierwszego biwakowiska. Obiad już czeka. Nikogo nie trzeba poganiać. Wysiłek fizyczny na świeżym powietrzu robi swoje. Każdy z zapałem leci po miskę i wybiera z garnków co smaczniejsze kąski. Nie jest ważne czy bierze się swoją miskę, swoje sztućce i własny kubek. Bierze się pierwsze lepsze, bo i tak nie ma nad czym wybrzydzać. Dzisiaj mamy zupę fasolowo – rosołową oraz na drugie danie domowe pulpety od cioci Asi z sosem, ziemniakami oraz surówką z pomidora, papryki i sałaty. Słowem zajadamy dzisiaj prawdziwe rarytasy. Po obiedzie oddajemy się swoim własnym zajęciom. Grzegorz, AS i Krystian wybierają się na ryby, jednak ostatecznie kończą połowy z niewielkim rezultatem. Rzeka w miejscu, w którym mieliśmy biwak jest bardzo płytka i praktycznie bezrybna. Jedynymi rybami jakie tu są okazują się ławice dwucentymetrowych rybek. Podczas łowienia Krystian wpada do wody i moczy sobie jedyną parę butów jaką ma. Na szczęście ciocia Inga oddaje mu swoje klapki. Artur, Tadeusz i Tomek idą zwiedzać okoliczną wieś. Jednak ze zwiedzania nici, bo kościół będący jedyną atrakcją turystyczną okazuje się zamknięty. Pozostaje więc miejscowy bar, będący miejscem spotkań okolicznych ludzi. Zamawiamy u Pana Sławka (bo tak nazywa się właściciel) frytki i piwko. Okazuje się, że oprócz nas i miejscowych ludzi do knajpy przychodzi dwójka Niemców, którzy prawdopodobnie mieszkają w gospodarstwie agroturystycznym położonym nieopodal biwaku. Atmosfera jest dość przytulna. Pan Sławek ciągle żartuje z nowo przychodzącymi gośćmi i powtarza tekst: Muszę już lecieć bo coś mi się przypala. A to przypala mu się pizza dla jednego klienta, a to placek po węgiersku dla innego. Dobrze, że piwo nie może się przypalić. Na szczęście są to tylko żarty gospodarza, gdyż jedzenie okazuje się smaczne.
Osoby które pozostały w biwaku bawią się z Diną w aportowanie patyka. W pewnym momencie patyk wpada przy moście do wody. Ponieważ pies jest dobrze wyszkolony i wie, że trzeba wykonywać wydane mu polecenia, bez wahania wskakuje do wody. Jednak prąd okazuje się zbyt silny i spycha psa w stronę progu wodnego. Dina zalicza kąpiel połączoną z małą karuzelą na progu wodnym. Na szczęście nic złego się nie stało. W dzisiejszym dniu (18.07) dziadek Zdzisław obchodzi urodziny. Jego dzieci dzwonią więc do niego z życzeniami. O godzinie 21 rozpalamy obozowe ognisko. Pieczemy kiełbaski, które w dniu dzisiejszym zastępują kolację. Ponadto ciocia Marzena serwuje drinki z wódką z sokiem z limonki lub czarnej porzeczki, według uznania pijącego (Uwaga! U nas młodzieży i osobom już nietrzeźwym alkoholu nie podajemy!). Grzejemy się przy ognisku, miło płynie czas. W tym miejscu chciałbym przedstawić wspomnienia jednego z uczestników spływu. W odpowiedzi na pytanie dotyczące przemyśleń ze spływu moja mama napisała tak:
Jak można mieć jakieś przemyślenia ze spływu, kiedy wszyscy chodzili narąbani na spływie? Było ok. 🙂
Bez komentarza…
Zmierzch powoli się zbliża. Około godziny 22 zaczyna padać ulewny deszcz. Wszyscy rozbiegają się do swoich namiotów i kładą się spać. Ale noc nie jest do końca taka spokojna. Tadeusz wstaje o 3 w nocy obudzony jasnym światłem. Czy to dzień, a może UFO? Tadek wychodzi z namiotu i zauważa, że zamiast dnia na dworze panuje jeszcze głęboka noc. Tak naprawdę źródłem światła była latarnia ustawiona na pobliskim dachu w zabudowaniach będących nieopodal namiotów.
Dzień 2 (niedziela) 19.07.2009 r. Gwda (Spore – Gwda Wielka) – 11,5 km, biwak: Spore

Ranek dnia drugiego. Budzi nas deszcz mocno uderzający o dachy namiotów. Długo nie opuszczamy ciepłych śpiworów. Ostatecznie jednak wstajemy z nadzieją, że taka pogoda nie utrzyma się przez dalszą część spływu. Nie ma przecież nic gorszego jak płynąć, biwakować i spać w deszczu. Na okrągło deszcz – przecież to idzie zgłupieć. Około godziny 8:30 pierwsze osoby opuszczają namioty. Są to stare nałogi spragnione kawy: mama, Inga, oraz Michał. W przedsionku namiotu Michała powoli instaluje się kuchnia gazowa. Rozpoczyna się przygotowywanie wody na herbatę i kawę oraz szykowanie pierwszych kanapek. Wraz z biegiem czasu kolejne osoby wstają i przyłączają się do ucztującej gromadki. Osób ciągle przybywa, a Michała namiot może pomieścić jedynie ograniczoną liczbę osób. Rozkładamy więc biały namiot – dach wraz z trzema bocznymi ściankami. Cała „Impreza” przenosi się więc do „białego domu”. Po śniadaniu wybieramy się na Mszę Świętą do miejscowego kościoła (wieś Spore) na godzinę 10.00. Na mszy panuje tłok, gdyż oprócz nas licznie przybywają harcerze biwakujący gdzieś w okolicy. Wszyscy kajakarze z naszej ekipy w błogich nastrojach siedzą w ławkach. Można wreszcie ogrzać się pod ciepłym dachem i wysuszyć mokre ubrania. Po powrocie na biwakowisko jesteśmy częstowani przez ciocię Marzenę jagodziankami, ciastem (jest to piernik), oraz wafelkami i nektarynkami. Mmmm, pycha. Druga dzisiaj kawka i herbatka popijane do tej wyżerki jeszcze bardziej poprawiają wszystkim nastroje.
Tomek wraz z Arturem poproszony przez ciocię Basie udaje się z czterema baniakami 5 litrowymi po wodę do picia. Idąc pod górę brukowaną drogą napotykają nadjeżdżającą z naprzeciwka ciocię Marzenę, która za chwilę zawraca samochód i podrzuca nas do wsi. Postanawiamy nabrać wodę w gospodarstwie agroturystycznym Jagoda. Wchodzimy na teren gospodarstwa, ale nikogo nie zastajemy. Udajemy się więc do mieszkania, gdzie w drzwiach spotykamy dziewczynę, która okazuje się córką właściciela. Po krótkiej rozmowie udajemy się w stronę domków letnich, gdzie spotykamy właścicielkę, która pozwala nam nabrać wody. Napełniamy baniaki i grzecznie dziękujemy, po czym udajemy się w drogę powrotną do biwaku. Około godziny 12.00 wreszcie przestaje padać. Wujek As wraz z Synkiem opuszczają w końcu namiot. Wszyscy ze zdziwieniem patrzą na śpiochów. Okazało się później, że As z Tadeuszem założyli się, że nie wyjdą z namiotu dopóki nie przestanie padać. Żaden z nich nie chciał przegrać, więc nie wychodzili nawet za potrzebą. Atmosfera w obozie jest bardzo leniwa. Siedzimy, pijemy, nic się nie dzieje. W pewnym momencie wujek As rzuca pomysł płynięcia i zostawienia namiotów na dotychczasowym biwaku. Początkowo pukamy się z politowaniem palcem w głowę i odrzucamy ten pomysł jako idiotyczny, z powodu mocno zachmurzonego nieba i brzydkiej pogody. Jednak już po chwili rozpoczyna się ożywiona dyskusja na temat dzisiejszej trasy. Wujek Robert wypytuje, kto ma ochotę dzisiaj płynąć, a kto wolałby zostać w obozie. Ustalamy więc kto popłynie kajakami, kto będzie kierowcą, a kto przygotuje obiad. Ostatecznie o godzinie 14.00 wypływamy na szlak. Składy są dziś następujące: Michał i Natala, Artur i ciocia Asia, Grzegorz z psem, Tadeusz (singiel), Robert (singiel), As (singiel). Dzisiaj aż trzy osoby płyną jako single. Doskwierają nam braki kadrowe. Wiele osób nie ma chęci dzisiaj płynąć, a ponadto brakuje cioci Ingi i Moniki, które Michał odwiózł do Szczecinka. Biwak zostaje w tym samym miejscu.
Rozpoczynamy drugi etap spływu po rzece Gwdzie. Na początku rzeka jest dość trudna. W korycie rzeki pojawia się dużo zwalonych drzew. Niedługo po starcie napotykamy na przenoskę po prawej stronie rzeki przy moście drogowym. Pokonujemy tą przeszkodę i kontynuujemy podróż. W pewnym momencie rzeka kończy się i wpada do jeziora Wielimie. Jezioro to jest długie i bardzo szerokie. Na szczęście wiatr nam sprzyja i wieje w plecy. Dzięki temu nie musimy wiosłować. Sprzyjające fale nie mobilizują nas jednak do wzmożonego wysiłku fizycznego. Leniwie płyniemy z wiatrem, nie przejmując się zbytnio powolnym tempem podróży. Wujek Robert wpada na dobry pomysł. Z wiosła robi żagiel i rozkłada na nim płaszcz przeciwdeszczowy. Na tak skonstruowanej łodzi korzystając z wiatru przepływa prawie pół jeziora. W tym samym czasie gdy kajakarze płyną, na biwaku trwają przygotowania do obiadu. Trwa sprzątanie stołów, gotowanie makaronu do zupy, obieranie ziemniaków, podgrzewanie pulpetów. Justyna z Anetą czytają w namiocie książki. Ciocia Basia dzielnie przygotowuje obiad. Tomek, Justyna i Aneta pomagają w przygotowywaniu obiadu i obierają ziemniaki. Krystian biega z kijem i wymachuje nim, ćwicząc sztuki walki. Pogoda jest pochmurna, ale prawie nie pada. Ponieważ obóz zostaje w tym samym miejscu, trzeba odebrać kajakarzy z miejsca, do którego dziś dopłyną. Na godzinę 16.00 zaplanowane jest dopłynięcie spływowiczów do wsi Gwda Wielka. Tomek wyjeżdża Golfem po kajakarzy i podbija w sklepie spożywczym w Gwdzie Małej książeczki kajakowe. Około godziny 16.30 kajakarze dopływają w końcu w wyznaczone miejsce i wyciągają kajaki po lewej stronie przy moście. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, kajaki zostawiamy na dzisiejszą noc na podwórku u pewnego gospodarza. Ponieważ kajakarzy jest dzisiaj ośmiu, konieczne jest zrobienie dwóch kursów jednym samochodem z Gwdy Wielkiej do biwaku i z powrotem. W pierwszej turze jadą Natala, ciocia Asia, Michał i Artur. Drugą turą zabierają się As, Robert, Grzegorz i Tadeusz. Gdy wszyscy kajakarze docierają na biwak okazuje się, że Tomek nieopatrznie zabrał ze sobą klucze od samochodu wujka Asa w którym były ubrania niektórych spływowiczów. Przez co nie mogli przebrać się w suche ciuchy. Wśród narzekających na zimno znalazła się ciocia Asia. Po obiedzie niektórzy (na przykład ciocia Asia) idą spać. Artur, Tomek, Krystian i Michał grają w grę planszową Runebound. Towarzyszy im przyglądający się obok Synek, który przygotowuje drinki z pozostałej wczoraj wódki Luksusowa. Gra nie zostaje jednak ukończona i gracze przerywają w środku trwania partii. Natalia wraz z Michałem i Krystianem grają w karty w durnia. Później dołącza do nich Artur (do grających, nie do durniów). Rozpalamy zagaszone przez deszcz ognisko i pieczemy kiełbaski, które pozostały ze wczorajszego dnia. Zmęczeni udajemy się do namiotów.
Dzień 3 (poniedziałek) 20.07.2009 r. Dzień bez płynięcia, biwak: Łuszczyn

Nasz dzisiejszy dzień rozpoczyna się o godzinie 8.00. Powoli wstajemy z namiotów i rozprostowujemy kości. Jest już trzeci dzień spływu. Wyglądem zaczynamy przypominać maneli z dworca autobusowego. Dochodzimy do wniosku, że należy się choć trochę ogarnąć. Golimy się więc (na przykład Tadeusz) i poprawiamy leżące w nieładzie włosy. Wujek As za pomocą zapalniczki samochodowej oraz zwykłego sznurka naprawia pęknięty podczas wczorajszej trasy prawy sandał. Szykujemy się powoli do śniadania. As częstuje Tomka kisielem słodka chwila. Jest to z całą pewnością wydarzenie warte zanotowania :). Po skończonym śniadaniu Grzegorz idzie nad rzekę się umyć i wykąpać zarazem. Za jego przykładem idą Justyna i Aneta. Ponieważ w dzisiejszym dniu planowany jest przerzut obozu do miejscowości Łuszczyn, szykujemy się do wyjazdu. Zwijamy śpiwory, składamy namioty, zbieramy pozostałe jedzenie i garnki, pakujemy wszystko do samochodów. Gdy jesteśmy już gotowi do wyjazdu wujek Grzegorz intonuje na sygnałówce sygnał do wyjazdu. Niezwłocznie wsiadamy do samochodów i jedziemy. Wyjeżdżając z biwaku ciocia Asia zahacza spodem samochodu o wystający w trawie duży kamień. Podczas jazdy samochód zaczyna dziwnie trzeszczeć. Zatrzymujemy się żeby sprawdzić co się stało. Kiedy ponownie próbujemy ruszyć, samochód nie jedzie. No to mamy awarię. Wzywamy na pomoc Michała. Po chwili przyjeżdżają również pozostałe ekipy, aby pomóc naprawić usterkę. Wujek As oddaje swój hak samochodowy a Robert daje linkę holowniczą. Podczepiamy Golfa pod samochód wujka Roberta. Grzegorz siada za kółko Volkswagena i próbuje kierować. Niestety nawet podczas holowania z podwozia uszkodzonego samochodu dochodzą trzaski. Nie można jechać dalej. Wobec tego zdejmujemy linkę holowniczą i wzywamy lawetę. Michał dzwoni do znajomego i dopytuje się o namiary do jakiegoś dobrego i niedrogiego mechanika ze Szczecinka. Udało się znaleźć warsztat położony na obrzeżach miasta, w którym ponoć naprawiają sprawnie i przede wszystkim niedrogo. Michał jedzie do warsztatu, żeby załatwić lawetę, a pozostali kierowcy udają się razem z kierownikiem do wsi Łuszczyn, aby rozbić nowy biwak. Golf zostaje w odległości niecałego jednego kilometra od miejscowości Spore i czeka na pomoc drogową. Po około 30 minutach przyjeżdża furgonetka wraz z przyczepą, w której są mechanik, Michał i Natala. Szybko i sprawnie wciągamy samochód na lawetę za pomocą wyciągarki. Zabezpieczamy samochód pasami i gotowe. Ciocia Asia wraz z Natalą wsiada razem z mechanikiem do busa, a Michał, Tomek i Artur, zajmują miejsca w bagażniku na starych i brudnych oponach. Może nie jest to zbyt komfortowe miejsce, ale nie ma co wybrzydzać. Startujemy i po około 20 minutach jesteśmy już na miejscu. Mechanik bierze jedynie 50 PLN za swoją usługę i obiecuje zająć się uszkodzonym samochodem około godziny 17. Zgadamy się pozostawić Golfa aż do jutra. Michał pakuje część rzeczy do Skody i odjeżdża na biwak. Ciocia Asia, Artur i Tomek czekają przy warsztacie na samochód, który zabierze ich na biwak. Ostatecznie przyjeżdża Robert i zabiera ze sobą „rozbitków”. Przynajmniej pogoda jest bardzo dobra. Świeci słońce, nie ma deszczu. Ciocia Basia zrobiła obiad. Dzisiaj jemy rosół z makaronem, gulasz z fasolką po bretońsku + golonka z ziemniakami oraz surówkę wielowarzywną. Rozpoczęła się dyskusja na temat smaku dzisiejszego obiadu. Według niektórych rosół był pyszny, według innych niesmaczny. Hmm, może to że dzisiaj nie musieliśmy płynąć kajakami wpłynęło na brak apetytu u niektórych? Dyskusję przerywa jednak rozpoczynająca się burza. Zaczęło padać oraz błyskać. Skupiamy się pod dachem i oczekujemy na koniec burzy. Po około 15 minutach przestaje padać i na niebie pojawia się piękne słońce. Wędkarze (Krystian, As, Robert, Grzegorz) poszli łowić ryby w pobliskiej rzece, jednak nic nie udało im się złowić. Tadeusz wyrusza na piechotę do sklepu do Międzyborza oddalonego od naszego biwaku o około 2 – 3 kilometry. O godzinie 18 obóz opuszcza ciocia Asia z powodu wyjazdu na kurs językowy do Zakopanego. Do obozu wraca Tadeusz. Przyszedł on w samą porę, gdyż zaczyna właśnie padać a nie wziął on ze sobą kurtki. Wyprawa do sklepu udała się. Synek niesie pod pachą reklamówkę z żywnością oraz wino marki Fresco. Deszcz nie trwa jednak długo i gdy tylko przestaje padać rozpalamy ognisko. Natalia, Aneta Artur i Tadeusz wybierają się na grzyby do pobliskiego lasu.
As wyciąga z samochodu książeczki kajakowe. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów możemy zobaczyć własne książeczki. Oglądamy z dumą wszystkie strony i zauważamy, że już niedużo brakuje nam do srebrnej odznaki kajakowej. Wow. Wujek Andrzej bierze nową, nie zapisaną książeczkę kajakową i wypełnia ją specjalnie dla Krystiana, który jest po raz pierwszy w życiu na spływie kajakowym. Rozpoczynamy pieczenie kiełbasek na wieczornym ognisku. Robert i Grzegorz wdają z gospodarzem pola namiotowego się w rozmowę na temat spływów kajakowych i wyglądu lokalnej rzeki. Dzięki temu uzyskujemy kilka ciekawych informacji. Dowiaduje się między innymi, że nasz gospodarz też wypożycza kajaki i organizuje niewielkie spływy kajakowe. Rozpoczynamy dzisiaj pierwszego wieczornego brydża, rozgrywanego pod daszkiem domku udostępnionym przez gospodarza. Dzisiejsze pary do gry to Grzegorz i As oraz Michał i Robert. Pozostali, którzy nie grają w karty obijają się, jedzą pieczone kiełbaski i rozmawiają przy ognisku. Pieczemy w żarze ziemniaki, które wybieramy później z popiołu i zjadamy ze smakiem. Dzisiaj nie śpimy do późna w nocy.
Dzień 4 (wtorek) 21.07.2009 r. Biała (Biały Bór – Bielica) – 14 km, biwak: Łuszczyn

O 7.30 rano wstajemy zmęczeni. Wczoraj siedzieliśmy do późna w nocy, a dziś czeka nas dużo wrażeń. Z powodu planowanego przerzutu kajaków na nową rzekę (Biała) musimy szybko dojechać na nowe miejsce i przepłynąć zaplanowaną na dzisiaj trasę. Chcąc nie chcąc przeciągamy się leniwie w śpiworach i powoli wyczołgujemy się z namiotów. Wystawiamy nogi wprost na poranną rosę. W nocy nie padało, ale noc była dość chłodna. Przygotowujemy sobie śniadanie i serwujemy kawę i herbatę, w zależności od upodobań. Szykujemy sobie kanapki na drogę, gdyż dzisiaj zapowiada się długi dzień bez obiadu. Przed 9 zabieramy się samochodami z biwaku by o godzinie 9.30 być już w Białym Borze przy jeziorze Bielsko. Czekamy na kajaki, które przyjadą transportem z Gwdy Wielkiej, gdzie zostawiliśmy je u pewnego gospodarza na podwórku. Czekamy i czekamy, ale kajaków jak nie było tak nie ma. Znudzeni czekaniem rozkładamy na ziemi kapoki i wylegujemy się leżąc na nich i delektując się pięknym i ciepłym dniem. Wujek Grzegorz wraz z liczną drużyną znudzonych spływowiczów wybiera się w kierunku centrum Białego Boru w celu podbicia książeczek kajakowych. Zadanie swoje spełniają wzorowo. Udaje się nam uzyskać pieczątki w Miejskim Ośrodku Kultury. Ponadto zostaliśmy obdarowani przez pracowników ośrodka broszurami na temat spływów kajakowych oraz okolicznych terenów w języku polskim, niemieckim i angielskim.
Około godziny 11 przyjeżdżają w końcu kajaki. Okazało się, że firma organizująca przewozy miała godzinne opóźnienie (kajaki miały być zabrane z Gwdy Wielkiej o godzinie 9.30). Bez zbędnego ociągania rozładowujemy kajaki i przeciągamy je po trawie na kładkę z której zwodujemy się prosto do jeziora. Ponieważ słońce mocno świeci, a dzisiejszy dystans to 14 kilometrów (w tym 7 kilometrów po samym jeziorze) nacieramy się solidnie kremem do opalania i zakładamy czapki i okulary przeciwsłoneczne.
W końcu około po długim oczekiwaniu wypływamy około godziny 11.30. Dzisiejsze ekipy kajakowe wyglądają następująco: Grzegorz i Basia, Justyna i Aneta, Robert i Krystian, Artur i Tomek, Michał i Natala, Synek (singiel). Pełni sił przepływamy szybko i sprawnie przez pierwsze jezioro. Dystans 7 kilometrów mija niepostrzeżenie. Podróż umila nam mocno dziś świecące słońce, bezchmurne niebo i niewielki fale, dzięki którym możemy poczuć się trochę tak jakbyśmy płynęli po morzu. Na nasze szczęście deszcz dzisiaj nie pada, więc humory dopisują. Jezioro zwęża się i staje się bardzo płytkie, tak że widać piaszczyste dno. Odpoczywamy chwilę pod rosnącymi na brzegu jeziora drzewami i czekamy na ostatnie ekipy kajakowe, ociągające się jeszcze na jeziorze. Korzystając z chwili przerwy uzupełniamy niedobory energii i zjadamy przygotowane dziś rano kanapki oraz wszelki inny prowiant. Wpływamy na rzekę. Będziemy płynąć teraz 7 kilometrów po rzece o nazwie Biała. Skąd ta nazwa? Nie wiemy. Może wzięła się od czystego koloru wody lub jasnego piaszczystego dna? Przepłyniemy, zobaczymy i sprawdzimy czy faktycznie rzeka ta jest aż tak czysta na jaką jej nazwa wskazuje. Ledwo opuszczamy jezioro, a już zauważamy pierwszą przeszkodę. W niewielkiej oddali widoczny jest mały mostek. Wszystko wygląda ładnie i niewinnie, ale skąd bierze się hałas wodospadu? Zatrzymujemy się przed mostem i z brzegu sprawdzamy co czai się na nas za kładką. Na naszej drodze stoi prawie pionowy próg wodny, o przepłynięciu którego nie ma nawet mowy. Długo nie dyskutując wyciągamy kajaki na brzeg i przenosimy je 20 metrów z prawej strony przeszkody. Michał z Natalą ułatwiają sobie zadanie i ograniczają przenoskę do minimum, gdyż podpływają praktycznie pod samą przeszkodę. Płyniemy dalej. Rzeka początkowo nie sprawia trudności. Dość płytkie koryto oraz brak powalonych drzew nie jest dla nas, doświadczonych kajakarzy, wielkim wyzwaniem. Jednak jak wiadomo, wszystko co piękne szybko się kończy. W pewnym momencie malowniczo płynąca rzeka zostaje zastąpiona przez szerokie rozlewisko. Rzeka znika nam z oczu a w jej miejsce pojawiają się gęste trzciny. Bez wahania wpływamy w nie i zaczynamy się przez nie przebijać. Kierując się bardziej wyczuciem niż wzrokiem wybieramy kierunek płynięcia w gęstym trzcinowisku. Bujne zarośla nie ułatwiają jednak życia. Walczymy z trzcinami jak tylko się da. Odpychamy się wiosłami od dna i wszechobecnych chaszczów. Orzemy wiosłami w gęsto zarośniętym korycie rzeki. Najgorzej mają kajaki płynące jako pierwsze. W trzcinach nie ma wyrytego szlaku i trzeba się przebijać. Kolejne ekipy kajakowe mają już trochę ułatwione zadanie. Szybko zmęczeni nierówną walką z siłami przyrody poszukujemy łatwiejszego rozwiązania. Dobijamy do brzegu i odnajdujemy przejście na płynące obok drugie, zdecydowanie szersze oraz mniej zarośnięte koryto rzeki. Przerzucamy kajaki na drugie, łatwiejsze koryto i kontynuujemy podróż. Natrafiamy raz to na szeroką, a raz na zarośniętą i wąską rzekę. Po pewnym czasie koryto rzeki stabilizuje się i staje się głębsze i otoczone zwisającymi gałęziami z przybrzeżnych drzew. Żeby umilić sobie dzisiejszą podróż podziwiamy uroki przyrody. Po drodze spotykamy krowę szukającą ochłody w nurtach rzeki. Natrafiamy też na stado koni wypasających się na brzegu. Z zaciekawieniem patrzą one na nas, gdy przerzucamy kajaki przez niską kładkę, zbudowaną w poprzek rzeki przy ich pastwisku. Po pokonaniu tej, oraz kilku innych kładek docieramy do celu dzisiejszej podróży, czyli do wsi Bielica. Na miejscu czeka już na nas wujek Andrzej, który z wędką od dwóch godzin wyczekiwał naszego przybycia. Wędkowanie opłaciło się, gdyż As złapał dzisiaj 6 ryb. Wyciągamy kajaki na piaszczysty brzeg i zanosimy je do pobliskiego gospodarstwa rolnego. Niektórzy wybierają się do sklepu, który okazuje się jednak zamknięty. Jak to przecież jest 15 w południe? Okazuje się, że właściciel wpadł na genialny pomysł i wymyślił, że sklep będzie otwarty w godzinach 7-14 oraz 17-20. Wbrew pozorom rozwiązanie to nie jest takie głupie. Rano, gdy wielu klientów kupuje artykuły na śniadanie można sobie ładnie zarobić, a wieczorem, gdy ludność przychodzi na wieczorne piwko również do kieszeni wpadnie trochę grosza. Godziny popołudniowe, kiedy sklep jest zamknięty przeznaczone są pewnie na obiad i drzemkę sklepikarza/właściciela. Jedziemy samochodem na biwak. Czeka już na nas obiad składający się z zupy – kremu z dużą ilością ziemniaków oraz gulasz z ziemniakami i surówką z kapusty i papryki. Po zjedzonym obiedzie niektórzy zmęczeni dzisiejszą trasą idą spać. Inni wolą aktywnie spędzić czas grając w gry towarzyskie oraz kapiąc się w rzece. To drugie wyjście wybiera Natala, Justyna i Aneta. As, Synek i Artur jadą do warsztatu do Szczecinka aby odebrać naprawionego już Golfa. Okazało się, że przyczyną awarii były starte podkładki ze skrzyni biegów. W drodze powrotnej jadą do Tesco po małe zakupy, na przykład ziemniaki które będziemy piec w ognisku. Na wieczór przygotowana jest smaczna i nietypowa kolacja. Gospodarz pola namiotowego przynosi nam przygotowane we własnej wędzarni pstrągi. As z Michałem oraz Robert z Grzegorzem grają w brydża. Zwycięstwo w robrach przypada ostatecznie Asowi i Michałowi. Na stole obok trwają równocześnie zacięte walki w inną karcianą grę – w durnia. Gra Inga, Artur, Tomek, Tadek oraz Krystian. Niechlubnego tytułu durnia dorobił się dzisiaj Artur. Zmęczeni całodziennymi zajęciami idziemy w końcu spać. W nocy Monika ostro dokazywała swoim płaczem, przez co część osób się pobudziła. Może to i dobrze. Przynajmniej każdy może poznać i docenić ile wysiłku kosztuje wychowanie małego dziecka.
Dzień 5 (Środa) 22.07.2009 r. Biała i Czernica (Bielica – Łuszczyn) – 10,5 km, biwak: Łuszczyn

Dzisiaj w nocy trochę padało. Jednak jak się później okazało, dzień okazał się bardzo ciepły i słoneczny. Wstaliśmy o 8.30. Obudziły nas odgłosy z obozowej kuchni. To wujek Grzegorz przygotowywał pyszne śniadanie. Dzisiaj na śniadanko ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu podstawy wyżywienia nie stanowiły konserwy. Na patelni zobaczyliśmy podgrzewającą się (już od dawna planową) jajecznicę z cebulą i kurkami. Przepyszne, tego smaku się nie da opisać. Jajecznica znika z patelni w mgnieniu oka. Niektórzy farciarze załapują się nawet na dokładkę. O godzinie 11.30 zwarci i gotowi wyruszamy do Bielicy. Szykujemy się do wypłynięcia. Wszyscy, zmęczeni wczorajszym mocnym słońcem, nacierają się kremem przeciwsłonecznym. Dzisiejsze ekipy to: As i Krystian, Inga i Tadeusz, Grzegorz i Basia, Justyna i Aneta, Artur i Natalia, Tomasz (singiel). Na biwaku pozostali dzisiaj Robert, Michał i Monika. Wsiadamy do kajaków i odbijamy od piaszczystej plaży. Przepływamy pod mostem drogowym i pokonujemy 300 metrów przez otwartą przestrzeń wsi Bielica. Wpływamy w las. Rzeka prezentuje się tutaj bardzo ciekawie. Wyglądem jest bardzo podobna do wczorajszej trasy. Koryto rzeki jest dość szerokie i płytkie, ale nie kamieniste. Widoczny na dnie biały piasek kontrastuje z ciemnozieloną wodną roślinnością. Ponieważ płyniemy ciągle przez las, długie konary drzew rzucają na nas cień, który chroni od piekącego dziś słońca. Temperatura powietrza jest bardzo wysoka. Na szczęście woda daje przyjemny chłód i delikatnie orzeźwia. Po przepłynięciu około 3 km na naszej drodze ukazuje się pierwsza poważna przeszkoda. Natrafiamy na próg wodny. Spanikowani szumem wody oraz pieniącą się wodą ostrożnie zabieramy się do pokonywania przeszkody. Jak się później okazało próg wodny był naprawdę niewielkiej wielkości. Ponadto w przeprawie przez spadek wodny pomogli nam trzej napotkani tajemniczy przybysze. Byli to prawdopodobnie pracownicy konserwujący pobliskie urządzenia wodne. Jeden z nich wraz z wujkiem Grzegorzem wszedł do wody i pomógł nam nakierować kajaki, tak aby łatwiej było przejść przez przeszkodę. Kontynuujemy podróż przez leśne ostępy. Po kolejnych dwóch kilometrach docieramy do miejscowości Międzybórz. Jest to półmetek dzisiejszej trasy. Płyniemy dalej. Natrafiamy na ciekawą przeszkodę. Jest to seria powalonych drzew, które leżąc w poprzek koryta tarasują nam drogę. Przeszkody tej nie można było przepłynąć. Każdy, bez względu na wiek, płeć i wagę, musiał przez parę minut przeciskać się przez drzewa i krzaki. Bez wysiadania z kajaka nie obyło się (wyjątek – Krystian). Na szczęście, żeby ułatwić sobie pracę, pomagamy sobie nawzajem w pokonywaniu przeszkody. Na przykład Inga z Tadkiem po przepłynięciu przeszkody świadczą usługi kajak – holowania. Gdy Tomek zawisa na przeszkodzie podpływa do niego ekipa ratunkowa. Tadeusz, który siedzi z tyłu kajaka, łapie za linkę z kajaka Tomka. Na hasło: Dajesz na maksa! ciocia Inga zaczyna intensywne wiosłowanie, aż woda chlapie na boki. Pomoc się przydaje. Bez problemu pokonujemy przeszkodę. Płyniemy spokojnie. Podróż umilamy sobie rozmowami. Ciocia Basia zwraca uwagę na fakt, że za dwa lata będziemy świętować w rodzinie wysyp tytułów naukowych. Faktycznie, doktorat wujka Grzegorza, magisterka Tadeusza, Artura i Tomka oraz licencjat cioci Ingi. Będzie co uczcić. A może jakaś wspólna impreza na spływie? Pożyjemy zobaczymy, do roku 2011 jeszcze trochę zostało. Dopływamy w końcu do skrzyżowania rzek Białej z Czernicą. Tutaj grupują się wszystkie kajaki. Ci co dopłynęli do rozwidlenia jako pierwsi czekają na pozostałych. Nie jesteśmy bowiem do końca pewni, czy to już ten skręt w który mamy wpłynąć. Lepiej poczekać na kogoś kto ma ze sobą mapę, niż później nadrabiać niepotrzebnie zrobione kilometry. Żeby nie było za nudno, oczekiwanie na wszystkie kajaki umila nam mała przygoda z ciocią Ingą w roli głównej. Ponieważ w miejscu w którym czekamy rzeka jest bardzo płytka, Inga z Tadeuszem wpadają na pomysł zamiany miejsc w kajaku. Ustawiają się więc na płyciźnie. Tadek wysiada spokojnie z kajaka do wody i czeka zanurzony poniżej kolan. Ciocia Inga nie chce jednak zamaczać nóg, więc przechodzi z przodu na tył kajaka nie wychodząc z niego. Nagle jak na złość Inga traci równowagę i leci tyłkiem prosto do wody mocząc się prawie po szyję. Ciocia jest cała przemoczona, ale za to jaki wszyscy mają ubaw. Na szczęście do biwaku zostało tylko 400 metrów. Suche ubrania i ciepły obiad są już niedaleko. Wpływamy na Czernicę. Czeka nas intensywne wiosłowanie pod prąd. Prąd nie jest bardzo silny, ale i tak zmusza nas do ciągłego wiosłowania. Nie wiosłujesz = płyniesz do tyłu. Proste. Do biwaku dopływamy ostatecznie po około 4,5 godzinach. Pomimo że odcinek dzisiejszy był niedługi to samo płynięcie zajęło nam wiele czasu. Nie przemęczyliśmy się zbytnio. Wyciągamy kajaki na brzeg i zasuwamy na obiad. Dzisiaj mamy zupę – wszystko zrobioną ze zwykłej zupy, mięsa i ziemniaków (taka zupa dostępna jest tylko na spływie) oraz gulasz z ziemniakami i ogórkami jako surówka. Nikt nie zastanawia się jednak jaki jest dokładny skład zupy. I tak wszystko trafia prosto w zgłodniałych żołądkach. Po obiedzie jak na komendę idziemy się kąpać. Wybieramy się całą gromadą: Justyna, Aneta, Grzegorz, Michał, Artur, Tadek, Tomek.
Tomek wdaje się w rozmowę z gospodarzem pola namiotowego, na którym biwakujemy. Właściciel opowiada jak wygląda trasa rzeczna z Łuszczyna do Czarnego. Drogą do Czarnego jest 12 kilometrów, pieszo przez las 9 a rzeką 15. Płynie się tam ponoć 5-6 godzin. Przynajmniej większość spływów płynie w takim tempie. Rzeka jest ponoć wyczyszczona z leżących drzew, tak że nie powinna stanowić trudności. Gospodarz z tematu dotyczącego rzeki zbacza na temat rodziny. Zaczyna opowiadać o swoich siedmiu dzieciach. Dwójka z nich wyjechała do Londynu, jedno do Olsztyna, jedno do Warszawy. Pozostała trójka też jest poza domem. Ponieważ w domu są obecnie pustki, gospodarz czasami się nudzi mieszkając na takim odludziu jak tu w Łuszczynie. Gdy nocami jest sam to puszcza sobie radio, żeby nie było mu smutno. Kiedy temat dotyczący dzieci zostaje wyczerpany, właściciel zdradza swoje plany na przyszłość. W miejscu obecnego pola namiotowego mają powstać dwa domki wczasowe. Wystarczy podciągnąć prąd i wodę i można je będzie wynajmować. Artur, Inga i Tadeusz jada samochodem do Szczecinka na ulicę Kopernika po domowe zapasy jedzenia. Zahaczają też o dworzec PKP i odbierają Alinę i Piotra. Około godziny 20.30 wracają ze Szczecinka. W bagażniku przywożą browarki i pulpety od Ingi. Powoli zaczyna się ściemniać. Zasiadamy więc przy ognisku, które przygotował Krystian. Rozpoczynamy rozmowy przy ognisku, wtórując sobie chrupaniem słonecznika przyniesionym przez ciocię Ingę. Wujek Grzegorz przynosi gitarę i zaczyna muzykować. Pozostali słuchają kolejnych piosenek i rozmawiają między sobą. Ktoś zaczyna rozmowę o tym, czy facet powinien „stawiać” (fundować) kobiecie niektóre wspólne wyjścia i różne inne drobiazgi. Niby głupie pytanie, ale w zasadzie budzące wiele kontrowersji. Po chwili rozmów temat ten przeradza się w prawdziwą debatę. Zdania co do fundowania kobietom pewnych atrakcji są podzielone. Wśród dyskutujących osób pojawiają się trzy główne nurty. Niektórzy są zdania, że prawdziwy mężczyzna powinien co pewien czas sprawiać kobiecie jakiś drobiazg. Twierdzenie niby słuszne, ale i tak wymagające poparcia jakimś sensownym wytłumaczeniem albo przykładem. Jako argument pada przykład podany przez Michała (nie jest to dosłowny cytat, ale sens i treść jest zachowana):
Pewna (heteroseksualna) para spaceruje sobie przez miasto. Mężczyzna zauważa pobliski sklepik ze słodyczami. Pyta się kobiety: Czy masz może ochotę na lody? Jeżeli kobieta odpowie twierdząco, a facet kupi tylko jedną porcję i to dla siebie, to zakończenie tej historii jest oczywiste. Kobieta uzna mężczyznę za prostaka i chama i po prostu oleje go i pójdzie sobie do domu, zostawiając go samego. Inni podają argumenty przemawiające za tak zwanym równouprawnieniem. Według obecnych trendów kobieta i mężczyzna powinni być tak samo traktowani i powinni dogadywać się w kwestii wspólnych wydatków. Ta teoria również ma ręce i nogi. Dzięki niej ani mężczyzna, ani kobieta nie powinni czuć się pokrzywdzeni. Warto jednak podkreślić, że pomimo podziału wydatków równomiernie na dwie osoby, nie oznacza to jednak, że mężczyzna (albo kobieta) nie mogą sobie nawzajem fundować pewnych drobiazgów. Wręcz przeciwnie. „Stawianie” sobie raz na jakiś czas pewnych prezentów jest nawet wskazane. Jako trzeci pogląd dotyczący fundowania pojawia się nurt radykalny, będący odmianą poglądu drugiego. Według niego mężczyzna nie powinien stawiać kobiecie imprez czy wspólnych wyjść razem, gdyż przez to wychodzi na frajera. Może w dawnych czasach fundowanie było popularne, ale teraz mężczyzna ani kobieta nie powinni sobie na nie pozwolić. Ta teoria ma oczywiście swoje plusy, pomimo że wywołuje spore kontrowersje. Mianowicie mężczyzna nie czuje się pokrzywdzony. Jako przykład pada stwierdzenie Piotra:
Mężczyzna nie powinien być jakimś tam alfonsem i nie może pozwolić sobie na stawianie różnych przyjemności kobiecie. Każdy powinien płacić za siebie z osobna.
Ostatecznie dyskusja urywa się nagle, tak samo szybko jak się rozpoczęła. Gdy zapada już ciemna noc rozpoczyna się brydż. Dzisiejsze pary to Grzegorz i Robert oraz Michał i As. Ostatecznie wygrywa Michał i As. Gdy karciarze kończą rozgrywkę, osoby które jeszcze nie poszły spać siedzą i gawędzą przy ognisku..
Dzień 6 (Czwartek) 23.07.2009 r. Czernica (Łuszczyn – Czarne) – 11,5 km, biwak: Łuszczyn

Wstajemy około godzinie 9, bardzo zmęczeni wczorajszym siedzeniem do późna w nocy. Na szczęście, żeby nas wybudzić wujek Grzegorz przygotowuje jajecznicę, która wszystkim smakuje. Śniadanko popijamy kawką lub herbatką, wedle uznania. Młodzież (Tadeusz, Piotr, Artur, Tomek, Alina, Krystian) przenosi się pod dach z fotelami i zaczyna opowiadać sobie o „starych” dobrych czasach. Już od samego rana trwają dyskusje na temat tego, kto dziś płynie a kto nie. Maruderów, którzy nie chcieliby płynąć jest niestety wielu. Ostatecznie decyduje kierownik – na biwaku w dniu dzisiejszym zostaje Inga, Monika, As i Tomek. Pozostali wypływają. Jest godzina 11.30. Dzisiejsze składy kajakowe to: Michał i Natala, Grzegorz i Basia, Justyna i Aneta, Tadeusz i Piotr, Artur i Alina, Robert i Krystian. Dzisiejsza trasa nie sprawia trudności. Rzeka jest płytka i szeroka. Brak jest większych przeszkód. Dystans do pokonia to tylko 11,5 km, więc odcinek ten przepływamy szybko. Na miejsce docieramy około 14.30. As z Tomkiem wyjeżdżają z biwaku i przywożą kajakowiczów. Wszyscy są zmęczeni upałem, ale ogólnie w dobrych nastrojach. Na obiad rosół z kury oraz pulpety z ziemniakami, sosem, a jako surówka pomidory z cebulą i śmietaną oraz ogórki. Po obiedzie zaczyna padać wreszcie oczekiwany deszcz, który trochę odświeża bardzo ciężkie powietrze. Opady trwają jedynie 10 minut. Niektórzy ucinają sobie popołudniową drzemkę (na przykład Piotrek, Tadeusz, Tomek i As). Do spania bardzo wygodny okazał się koc Moniki, z którego skorzystał Piotr i Tomek. Michał, Aneta, Alina, Natalia i Robert wolą zająć się bardziej wyszukanymi zajęciami niż spanie. Dlatego otwierają kasyno i grają w kości. Grzegorz, As, Krystian, spragnieni wyzwań wędkarskich pojechali Citroenem wraz z ciocią Basią na ryby w odległe miejsce. Wujek Grzegorz chce popróbować swoich sił w łapaniu na tak zwaną „muchę”. Musi więc wejść w woderach do wody, aby jednak to zrobić dotrzeć trzeba dotrzeć do rzeki od strony bagniska. Ponieważ ryby są nie lada wyzwaniem, wujek zaczyna brodzić przez podmokły teren. Ciężko przedzierając się dociera w końcu do wody, co przyjmuje z nie lada entuzjazmem. Po zakończonym wędkowaniu, którego jedynym wynikiem był 15 centymetrowy pstrąg, wędkarze opuszczają łowisko. Grzegorz musi znowu przedzierać się przez trzęsawiska. Tym razem zabrakło szczęścia i wujek ugrzązł w błocie na dobre. Na szczęście ciocia Basia była w pobliżu i podała uwięzionemu pomocną dłoń (i to dosłownie). Tymczasem obóz żyje swoim własnym rytmem. Tadeusz wybiera się na grzyby i przynosi reklamówkę kurek. Michał, Piotr, Artur i Tadek grają w badmintona. Za siatkę służy im brama wjazdowa do biwaku. Gdy zapada zmierzch Grzegorz i Basia przygotowują na kolację sos z zebranych przez Tadeusz grzybów. Rozpoczyna się także wieczorny brydż. As gra z Michałem a Robert z Grzegorzem. Brydżyści wojują dzisiaj do późna w nocy, a pozostali spływowicze idą spać.
Dzień 7 (Piątek) 24.07.2009 r. Dzień bez płynięcia, biwak: Lędyczek

Godzina 6.00 rano. Artur wstaje, żeby odwieźć Piotra na dworzec PKP w Szczecinku. Musiał on bowiem wracać do Piły a potem dalej do Poznania i do Czech. Godzina 8.15. Budzi nas seria sygnałów z myśliwskiej sygnałówki. Dla nas to nie problem wstać na taki sygnał, ale ciekawe czy Warszawiacy, którzy wczoraj przyjechali w gości do właściciela, nie pobudzili się. Ciocia Inga pogadała wczoraj z gospodynią i dowiedziała się, że do gospodarstwa przyjechali Warszawiacy. Wśród nich między innymi była żona Kevina Aistona (Anglika znanego między innymi z programu Europa da się lubić). Jemy śniadanie i dowiadujemy się o dzisiejszych planach. Kierownik zarządza przebazowanie biwaku do Lędyczka. Już tam byliśmy 3 lata temu, kiedy organizowany był spływ po Gwdzie w 2006 roku. Sięgamy do naszych wspomnień i przypominamy sobie kościół z Lędyczka…. z zegarem na wieży, który wygrywał różne melodie w zależności od godziny. Na przykład o 6.00 grał Kiedy ranne wstają zorze a bodajże o 9.00 Wszystkie nasze dzienne sprawy. W Lędyczku jest też knajpa z prawdziwym żarciem oraz pole biwakowe z boiskiem do siatki oraz toaletami i łazienkami. Prawdziwa cywilizacja i to pisana przez duże Ce. Pomimo, iż pogoda z rana jest raczej pochmurna, to zabieramy się do składania biwaku. Zbieramy śmieci, składamy namioty, pakujemy bagaże, zbieramy ze stołów naczynia i jedzenie, składamy dach. Gdy słyszymy kawaleryjski sygnał z sygnałówki, siadamy do wozów i jedziemy. Wjeżdżamy do Lędyczka. Widok cywilizacji aż nas omamił. Sklepy, poczta, restauracja z obiadami domowymi już od 4,5 zł, stacja benzynowa. To jest to. Zgłodniali stwierdzamy, że dzisiaj nie robimy zwykłego obozowego obiadu, tylko zjemy go w knajpie. Najpierw idzie Tomek, Artur i Tadeusz, żeby rozpoznać teren. Kiedy wracają na biwak to reszta ekipy również idzie na obiad. Dzisiaj mamy szeroki wybór dań: od pierogów ruskich czy z jagodami przez placek po węgiersku na pstrągu kończąc.
Około godziny 14 zaczyna padać deszcz. W żółtym namiocie Justyna, Aneta, Alina i Natala otwierają szulernię i grają w kości.
O 18.00 zaczyna się podwieczorek. Rozpoczynają się dyskusje przy piwie i ciastkach. Zaczynają się rozmowy o zakupach. Każdy opowiada co kupuje i ile wydaje na poszczególne produkty. Przy tej okazji wychodzą na jaw zapędy kobiet w robieniu zakupów. Inga wspomina czasy, gdy poszła zapłacić 100 zł za rachunek za prąd, a wróciła z dywanem za 300 zł. Drogie Panie, skąd my to znamy… :). Po raz pierwszy i ostatni na tym spływie rozgrywamy mecz siatkówki. Nie powstają jednak zwyczajowe drużyny młodzież vs. starszyzna. Dzisiaj gramy w mieszanych składach. Pierwsza drużyna w składzie: Natalia, Alina, Artur, Tomek, Tadek i Michał. Druga drużyna gra w składzie: Aneta, Basia, Kamil, Grzegorz, Robert. Po zaciętych bojach mecz kończy się wygraną 3:1 na korzyść drużyny pierwszej. Po skończonej grze, zmęczeni i spoceni idziemy się kąpać, albo w rzece albo w łazienkach obok, wedle uznania. Rozpalamy ostatnie obozowe ognisko w tym roku. Zaczyna się śpiew przy wtórze gitary. Słuchamy naszych ulubionych piosenek, które już od kilku spływów są z nami obecne. Dzisiaj nie rozgrywamy brydża. Zmęczeni szybko kładziemy się do snu.
Dzień 8 (Sobota) 25.07.2009 r. Czernica i Gwda (Czarne – Lędyczek) – 20,5 km, biwak: Lędyczek

O 6.00 budzimy się. Tym razem nie słyszymy trąbienia na sygnałówce, ale sygnał wygrywany na dzwonach kościelnych w Lędyczku. Do naszych uszu dociera melodia pieśni Kiedy ranne wstają zorze. Słuchamy grzecznie całej pieśni po czym przewracamy się na drugi bok aby spać dalej. Przecież mamy wakacje. A jednak nie przeliczyliśmy się. Słyszymy sygnałówkę wujka Grzegorza. Tym razem jak na komendę wstajemy i wychodzimy z namiotów. Jesteśmy dzisiaj w dobrych nastrojach. Z ochotą szykujemy się do płynięcia. Jemy śniadanko, wymieniając ostatnie uwagi dotyczące transportu rzeczy i kajaków. Tadek proponuje, że może dzisiaj płynąć z Robertem. Nie będzie jednak wiosłował, bo ma uszkodzoną rękę od wczorajszej siatkówki, ale stwierdza że w zamian za to może podczas płynięcia zabawiać Roberta rozmową :). Szykujemy się i jedziemy do Czarnego. Gdy dojeżdżamy na miejsce przeciągamy kajaki z podwórza leśniczego pod samą rzekę. Dzisiejsze obsady: Natalia, Grzegorz i pies, Justyna i Aneta, Tomek i Tadeusz, Artur i Alina, As i Inga, Robert i Krystian. Płyniemy. Dzisiaj rzeka prezentuje się konkretnie. Prąd jest mocny, na trasie mało przeszkód. Ponadto możemy podziwiać ładne widoki. Ponieważ dzisiaj jest ostatni dzień spływu, nikt nie ma ochoty na ociąganie się z płynięciem. W myślach marzymy o ciepłym obiedzie, wygodnym łóżku, kanapie przed telewizorem oraz komputerach. Zasuwamy ile się da. Na Czernicy wyprzedamy dwa inne spływy kajakowe, które albo z lenistwa albo z braku doświadczenia poruszają się bardzo ospale. Z nudów rozpoczynamy rozmowę z jednym ze spływów. Okazuje się, że ich ekipa złożona z czterech kajaków obsadzona jest wyłącznie przez facetów. Ani jednej osóbki z tak zwanej płci pięknej. Spływowicze wyjaśniają nam jednak, że ich wyprawa zorganizowana jest specjalnie dla ich kolegi, jako „spływ kawalerski”. Za dwa tygodnie osoba ta ma bowiem własne wesele. Musimy przyznać, że mieli ciekawy pomysł na zorganizowanie wieczoru kawalerskiego. Ciekawe co w takim razie porabia teraz panna młoda? Może wraz z koleżankami podbija Alpy? Wpływamy na Gwdę. Po drodze mijamy już trzeci napotkany dzisiaj spływ kajakowy. Przed przenoską zaczyna padać i z niewielkimi przerwami kropi aż do samego Lędyczka. Zatrzymujemy się na tamie wodnej i zakładamy płaszcze przeciwdeszczowe. Zatrzymując się na przeszkodzie, zauważamy żółty znak z napisem: Przenosić kajaki tutaj. Ciocia Inga, podpływa i źle odczytuje znak. Mówi do nas: Co tu jest napisane? Przynosić kurki tutaj? Gdy Inga podpływa trochę bliżej, zauważa swoją pomyłkę. Wszyscy się śmiejemy. Przerzucamy kajaki po lewej stronie tamy. Deszcz się coraz bardziej wzmaga. Wsiadamy do kajaków i płyniemy dalej. Zauważamy w pobliżu most. Świetnie – posłuży nam jako dach przed deszczem. Zatrzymujemy się pod nim. Miejsca starcza akurat na wszystkie 6 kajaków. Czekamy 5, 10, 15 minut. Deszcz nie przestaje padać. Płyniemy więc dalej. Tak czekać to można cały dzień, a do biwaku i tak trzeba dopłynąć. Machamy ochoczo wiosłami. Jeszcze tylko 7 kilometrów do końca, a po drodze jedna przenoska. Dopływamy do elektrowni wodnej. Wygląda dla nas znajomo. Już tu kiedyś płynęliśmy. Przenosimy kajaki 100 metrów lewą stroną i bez ociągania płyniemy dalej. Do końca już tylko 4 kilometry. Po pewnym czasie naszym oczom ukazuje się kościół w Lędyczku, a po chwili most drogowy. Jesteśmy już w domu. Pokonujemy jeszcze 400 metrów by zdesantować się na plaży przy biwaku. Dopłynęliśmy do końca!
Wysiadamy z kajaków. Już więcej nie będziemy w nich siedzieć w tym roku. Jedni przyjmują tą wiadomość z ulgą, inni z żalem. Tak czy inaczej, trzeba przygotować kajaki do odbioru. Wyciągamy je więc na górę i opróżniamy ze śmieci i wody. Na obiad mamy dzisiaj krupnik i gulasz z golonką. Dzisiejsze drugie danie raczej nie przemówiło do gustów osób jedzących. O godzinie 16.15 przyjeżdża samochód, który ma zabrać kajaki. Powstaje istna krzątanin. Pakujemy kajaki na przyczepę, składamy namioty, dzielimy pozostałe po spływie jedzenie (rozgrywa się zażarta bitwa o konserwy, których nikt nie chce już brać), dzielimy garnki i sztućce, regulujemy zobowiązania finansowe u kierownika, pakujemy samochody do wyjazdu. Gdy jesteśmy już spakowani, szykujemy się do pożegnania. Kierownik dziękuje wszystkim uczestnikom za obecność na spływie. Kajakarze nie szczędzą Robertowi pochwał za organizację tegorocznego wyjazdu. Następnie następuje podsumowanie całego spływu. Robert gwiżdże po raz ostatni w tym roku, na znak zakończenia 11 rodzinnego spływu kajakowego w roku 2009 po rzekach Gwda-Biała-Czernica-Gwda. Następuje przekazanie gwizdka nowemu kierownikowi, zaakceptowanemu dzień wcześniej na wieczornych obradach starszyzny. W przyszłym roku organizatorem będzie Andrzej Skurczak. Gratulujemy! Krystian, który był w tym roku po raz pierwszy na spływie, otrzymuje swoją książeczkę kajakową.
Wszyscy żegnają się, wsiadają do samochodów i jadą w swoją stronę. As wraz z Tadeuszem do Piły, Michał z rodziną do Szczecinka, a pozostali do Koszalina. Jest godzina 17.40. Biwak w Lędyczku pozostał pusty. Tegoroczny spływ dobiegł końca.
Epilog

Teraz, gdy tegoroczny spływ kajakowy dobiegł końca, żałujemy że nie możemy przedłużyć urlopów o kolejne dni spędzone na łonie natury. Spotkanie z całą rodziną, pokonywanie różnych odcinków rzeki, zwiedzanie pięknych zakątków Polski, dało nam siły do dalszej pracy i pozwoli na pewien czas złapać świeżych sił. Teraz znowu przez cały rok będziemy oczekiwać do przyszłych wakacji, aby spotkać się, tym razem na 12 już spływie kajakowym. Nie wiemy jeszcze po jakiej rzece płyniemy. Wszystko leży teraz w rękach nowego kierownika i to właśnie on wybierze trasę. Pomimo, iż według niektórych tylko jeden dzień był bezdeszczowy, ogólnie można stwierdzić, że pogoda w tym roku nam dopisała. Temperatura powietrza była wysoka, a opady, pomimo że codzienne, były tak naprawdę niewielkie. Dzięki przychylnej aurze, mogliśmy każdego dnia zrealizować zaplanowaną trasę. Kierownikowi należą się podziękowania, za solidne przygotowanie, planowanie, a przede wszystkim za realizację zamierzonych wcześniej planów w praktyce. Brawa należą się również wszystkim uczestnikom, za obecność i wytrwałość. Pomimo iż urlop można spędzić w bardziej komfortowych warunkach, niż spanie w namiocie, jedzenie kiepskich obiadów, męczenie się płynięciem w kajaku oraz zmaganiem z brzydką pogodą to frekwencja dopisała. Gratulacje za to że dalej chce się wam przyjeżdżać na rodzinne spływy kajakowe
KILKA STATYSTYK
Uczestnicy spływu:
1. Andrikowska Natalia
2. Kubat Alina (od dnia 22.07)
3. Kubat Artur
4. Kubat Joanna (od dnia 18.07 do 20.07)
5. Kubat Tomasz
6. Kulik Marzena (od dnia 18.07 do 19.07)
7. Kulik Robert (kierownik spływu)
8. Skurczak Andrzej
9. Skurczak Aneta
10. Skurczak Basia
11. Skurczak Grzegorz
12. Skurczak Inga
13. Skurczak Justyna
14. Skurczak Michał
15. Skurczak Monika
16. Skurczak Piotr (od dnia 22.07 do 25.07)
17. Skurczak Tadeusz
18. Zagórski Krystian

Kilometraż :

Dzień Przebyty odcinek Trasa (km)
1. sobota (18.07) Drężno – Spore 13,5
2. niedziela (19.07) Spore – Gwda Wielka 11,5
3. poniedziałek (20.07)
4. wtorek (21.07) Biały Bór – Bielica 14,0
5. środa (22.07) Bielica – Łuszczyn 10,5
6. czwartek (23.07)) Łuszczyn – Czarne 11,5
7. piątek (24.07))
8. sobota(25.07) Czarne – Lędyczek 20,5
suma 81,5
Liczba kajaków: 6
Liczba uczestników: 18
Dni z ogniskiem: 7
Dni bez deszczu: W tym miejscu ślę ukłon do wujka Asa. Jako nasz webmaster, wujek Andrzej odpowiada za statystyki umieszczane na naszych stronach kajakowych. W trakcie tegorocznego spływu jako kwestia dyskusyjna pojawił się problem zaliczania dnia jako bezdeszczowy. Mianowicie:
1. Czy nawet 1 minutowy opad przesądza o tym, czy dany dzień jest deszczowy? Jaki jest zatem wymagany dzienny czas opadów, aby przesądzić o tym czy dany dzień jest deszczowy?
2. Co rozumiemy pod pojęciem dnia? Czy za dzień uznajemy dobę zegarową czy może za dzień uznajemy dzień wykorzystywany w prognozie pogody, czyli czas od świtu do zmierzchu?
Proponuję wprowadzić jakieś obiektywne kryteria, które nadały by sens statystykom, a nie byłyby oparte tylko na subiektywnej ocenie danej osoby.
W opracowaniu graficznym wykorzystano zdjęcia ze zbioru Roberta Kulika, Andrzeja Skurczaka, Grzegorza Skurczaka, Tadeusza Skurczaka oraz Tomasza Kubata z 11 rodzinnego spływu kajakowego z roku 2009 po rzekach Gwda – Biała – Czernica – Gwda.
Dziękuję za wszelakie komentarze, wnioski, wspomnienia oraz zdjęcia, które przydały się w opracowywaniu niniejszej kroniki. Wszystkie nadesłane e-maile zostały przeczytane i wykorzystane. Dziękuję wujkowi Andrzejowi Skurczakowi za przesłanie zeskanowanych map oraz za przyjęcie propozycji zostania recenzentem kroniki.
Kronikę napisał: Kubat Tomasz
Opracowanie graficzne: Kubat Tomasz
Korekta: Skurczak Andrzej
Poznań – wakacje 2009 roku.

Leave Your Comment